Oni

Wiecie, po czym poznać winiarza? Po tym, jak zerka na niebo. A zerka na to niebo nerwowo i co chwila. Bo na niebie zapisana jest teraźniejszość i przyszłość. W układzie chmur zaklęte wyroki czekają na spełnienie. Barwy świtu i odcienie zachodu wpływają na smak przyszłego wina. Od kierunku wiatru i jakości pary wypuszczanej z psich pysków na wieczornym spacerze zależy,  jaki trunek wypiją przyszłoroczni goście. I czy cokolwiek wypiją.
Winiarz rano otwiera oczy i zanim policzy wina, które wczoraj próbował, patrzy w niebo. Wychodzi z domu – swojego, Pana lub Pani – i już zerka do góry. Wychodzi z kina albo z siebie i zerk, już zerka. I widzi rzeczy niewidzialne dla normalsów: mroźny jutrzejszy poranek, możliwy popołudniowy grad w sobotę, nadciągające dwutygodniowe opady deszczu lub morderczą dla młodych roślin wiosenną suszę. Albo sunącego znad Rosji Iwana. Iwan to mroźny, bezśnieżny wyż, killer ciepłolubnych roślin. Winiarz rozszyfrowuje każdy znak na niebie oddzielnie i w powiązaniu. Analizuje wszystko w myślach. Na krócej lub dłużej wpada w niezrozumiały dla otoczenia autystyczny stupor. Na koniec, podług tych analiz dawkuje sobie właściwie odmierzone porcje troski. Troski o winnicę.
Każda pora roku, każdy miesiąc i dzień to nieustanna obserwacja nieba i znaków niebieskich. Winiarze poruszają się z oczami zawieszonymi wysoko i nosami spuszczonymi na kwintę. Widzą dalej niż najświeższa prognoza pogody i czarniejsze mają myśli niż sponsorzy polskiej piłki nożnej.  Widzą niewidzialne dla innych siły, które chcą zdemolować rośliny i przesunąć datę stworzenia Wielkiego Wina o kolejny rok bliżej Sądu Ostatecznego.
Tak przemawiają znaki niebieskie. Lecz są też znaki czarniawe. Bo niebo niebem, ale losy spraw ludzkich piszą też trzewia ziemi. Tej ziemi. Chodzą po niej swojacy, mijani na co dzień sąsiedzi. Zaś chyłkiem, w cieniu i podglebiu kolczastym przemieszczają się Oni: w maskach człekopodobnych, o ruchach niezbornych i wścibskości okrutnej. Nic dobrego dla poczciwych.
Dzisiaj buszujemy w cabernecie. Usuwamy nadmiar pędów i zerkamy ukradkiem w niebo. Ale głównie patrzymy na to, co uszczykujemy. Wypatrujemy też mimochodem końca rzędu, bo tam chłodzi się w cieniu bułka z cielęciną na zimno i zieloniutkie butelki chłodnego S&12 - białego, lekkiego, orzeźwiającego wina z Bliskowic. Ciągle daleko. Więc wzrok przenosimy bliżej, na coraz bardziej mokry T-shirt panny Martyny, na ślimaczą skorupkę przyklejoną do trampka, na pięknie wytatuowany w egzotyczne nagie kobiety tors Gładkiego. I hops oczkiem na własne przybrudzone paluszki wyłamujące zielone pędy. I zerk w niebo. I żeby nie dostać od tego rozbiegania zeza rozbieżnego, patrzymy dyskretnie a dokładnie w miejsce, gdzie dynda krzyżyk pani Bożenki dwa rzędy obok i zaraz potem pod krzaczek, na pięknie umoszczoną w trawie butelkę z winem. I zaraz w niebo...
I już. Jakaś niewidzialna dłoń przeczesała winnicę, zmierzwiła włosy kobiet i wyprostowała grzbiety pracujących mężczyzn. Niby nic się nie stało. A jednak wzgórze jakby westchnęło, a wrony nad Wisłą znieruchomiały jak kolibry na kilka mgnień, po czym opadły z wrzaskiem na topole. Coś przewiało, jakby z nieba i z głębi ziemi zarazem luftzug jakiś straszliwy poszedł.
Pan Jacek podjechał swoim oplem omegą wypełnionym od przedniego zderzaka do świateł stopu rodziną. Nie wyszedł, tylko szybkę uchylił:
– Znowu byli. We wsi, na dole. Postali koło sklepu – uśmiechał się, ale inaczej niż zwykle. Niepewnie i bezdźwięcznie. – Dwóch mężczyzn i kobieta. Cała czarna. Nawet na twarzy i rękach. Szli od Popowa.
Spojrzałem oczywiście w niebo, a tam znaków splątanie okrutne. I nic do prostego odczytania: słońce czerwcowe, obłoki jak baranki i pustka po kres istnienia. Widać było aż nadto zmagania jakieś, grzmoty odległe i stękania w przyrodzie. Jakby niebieskie i ziemskie na tym ludzkim padole mocowało się i walczyło o lepsze.
Maciek zarządził przerwę w pracy.  Ale nikt nie przerwał milczenia. Staliśmy obok siebie, patrząc w dół, gdzie ścieżką w stronę Wisły, raz niknąc w cieniu starych jabłoni, to znów przystając znienacka, wędrowała dziwna trójca: wysoki, chudy jak patyk mężczyzna w brązowym kaszkiecie, dostojna dama w staroświeckiej czarnej sukni i podskakujący na końcu niski grubasek w czerwonym berecie. Nad nimi wrzeszczały wrony i zachodziło słońce, choć pora na to nie była najlepsza.
– Oni – ktoś (kto?) powiedział.
W miejscu, gdzie miało być schłodzone białe wino i cielęcina z bułeczką, było NIC.