Mikrokosmos
Liszka, jak na liszkę przystało, spłonęła w ognisku*). Zanim zdążyłem zanucić kolejną zwrotkę i zanim pomyślałem o moim sercu. Biednym. Chorym. Nikt więcej tej śmierci nie zauważył. Każdy zajęty swoją skwierczącą kiełbaską, wszyscy bratający się z winem w kieliszkach z grubego szkła, skupieni na liczeniu iskier pędzących ku swym kosmicznym siostrom.
Wczesny, jesienny wieczór. Noc prawie. Palimy przycinane wiosną pędy winorośli. Wysuszone letnim słońcem, zroszone jesiennymi mgłami wiązki winnego chrustu trzaskają radośnie. Opowiadamy sobie o tegorocznym zbiorze. O tym, że się udało przed deszczem i pierwszymi przymrozkami. Pijemy zeszłoroczne wino i wróżymy z fusów po porannej kawie, jakie będzie TO wino.
Liszka ratowała się długim, beznadziejnym marszem na sam koniec suchego jak kabanos patyka. Szła niezłomnie, tańcząc wśród płomieni swój śmieszny tragiczny taniec, jakby całe swoje krótkie życie na to tylko czekała, aby spłonąć i niczym czarny motyl, razem z wygasłymi iskierkami, ulecieć w przestworza.
Gwar nie cichnie. Skaczący po rozgadanych twarzach blask przenosi się dalej, na pierwsze rzędy zastygłych, ograbionych z owoców roślin. Zanurzone w półmroku, częściowo obumarłe liście to wyłaniają się z cienia, to znów przepadają w nim na dłużej. Lepiej tam nie spoglądać. Lepiej nie wypatrywać tam oczu zmęczonych i sennych, bo a nuż inne oczy, gorejące, zaczną wyzierać z gęstwy zamarłych winorośli. Trzy pary rozjarzonych źrenic: jedna zawieszona wysoko, trochę jakby wpatrzona w siebie, druga z zielonkawą poświatą w lewej gałce i natarczywością patrzenia właściwą dla osobowości wścibskich oraz trzecia, ulokowana nisko nad ziemią, mrugająca w różnych sekwencjach i rytmie, jakby nadawała sygnały SOS alfabetem Morse’a.
Ja i Oni, tylko my widzieliśmy ostatnie pas włochatej tanecznicy.
Gwałtowne przejście z nocnej jesiennej scenerii do rozpalonego lipcowym słońcem popołudnia oślepia na dłuższą chwilę. Stoję pomiędzy rzędami zielonych krzewów. Przyszedłem tu porozmawiać z nimi. Poczuć na własnej skórze moc docierającą z najbliższej gwiazdy – Najjaśniejszego Słońca. Jest obok mnie Maciek. Na głowie ma biały bawełniany kapelusz z obwisłym rondem. Wokół nas cisza. Czujemy, jak przez cienkie podeszwy butów rozgrzane wapienne okruchy ogrzewają stopy. W takich warunkach liście winorośli zawieszają pracę w swoich mikrolaboratoriach. Ustaje fotosynteza i transport budulca z korzeni do owoców. Rośliny czekają na wieczorny łyk rosy. Pochylam się, by podnieść dwie opustoszałe muszle. Wyglądają jak meksykańskie puebla opuszczone przez mieszkańców z powodu suszy i braku nadziei na zachód słońca. Są bardzo ciepłe, niczym świeżo wyjęte z ogniska kartofle. Pękają bezgłośnie ściśnięte palcami. Z kciuka sączy się kropla ciemnoczerwonej krwi w kolorze wytrawnego regenta. Oblizuję palec. Czuję szum w głowie oraz nagły powiew chłodnego wiatru i pomruk burzy. Patrzymy w dół rzędów i nie widzimy trzech sylwetek mozolnie wspinających się na szczyt wzgórza. Gdybym tylko chciał się obejrzeć za siebie, gdybym tylko zmrużył oczy i dał wolną rękę zmysłom, nie wyparłbym się obecności tych trzech istot. Ta chuda, wysoka zaciągała z południa wypiętrzoną olbrzymią chmurę pełną deszczu i gradu, co tej na czarno przyodzianej nie bardzo się podobało, gdyż przerywała babie nici i wciąż dmuchaniem usilnym odwlekała wyładunek chmury. Niska, grubawa zajęta była podskubywaniem niedojrzałych jeszcze winogron, która to czynność przez kwaśność swoją objawiała się nerwowym podrygiwaniem antenki na czerwonym berecie. Spod beretu bekanie dobiegało, kozie jakby, oraz cmokanie i mlaskanie.
Wieczorami w Bliskowicach widać zorzę zachodzącego za Wisłą słońca. Płonie las i wzgórza. Ogień stopniowo ogarnia rzekę, odbija się zajączkiem w odległych oknach dawno opuszczonej szkoły, a może nigdy nieukończonego kościoła. Trzy postacie na tle krwistego nieba wyglądają jak wycięte z czarnego kartonu nieruchome figurki. Ta najniższa kuca i wtedy widać, że na jej głowie wyrasta tęczowy pióropusz płomyków wokół czerwoniutkiego berecika.
Gdy zapadła kolejna noc, sąsiedzi podpalili łąkę. Wał ognia przesuwał się zwolna w stronę mokradeł. Ciemne sylwetki nawoływały się, biegały nerwowo i sprawiały wrażenie skłóconych z sobą.
Widzę, jak tuż obok mnie pełznie wąż. Wyjątkowo dorodny zaskroniec. Ucieka od ognia w stronę dającej szansę na przetrwanie soczystej czeluści winnicy. W pyszczku ma jajo. A w oczach strach i desperację.
*) Wyjaśnienie dla tegorocznych absolwentów tutaj.