Pani Wiesia

Ludzie żyją. Drzewa rosną i dają owoce: jabłka, śliwki, wiśnie, morele. Czas płynie. Jak Wisła. Bliskowice są. Ziemia też jest. Jest ważna. Po ziemi stąpają ludzie. Ludzie są różni, a Czupurek był jeden. I już go nie ma.
Czupurek był zawsze tam, gdzie pani Wiesia. Najczęściej w sadzie, ostatnio w winnicy. Kiedy trafiła zimą do szpitala, dniem i nocą stał na pustym zaśnieżonym podwórku i wpatrywał się w ciemne okna. Po ostatniej w swoim życiu walce o względy wiejskiej piękności doczołgał się majowym rankiem do progu jej domu i tu zasnął bezpiecznie.
Pani Wiesia widziała już wszystko. Widziała Bliskowice w letnich barwach i w ponurych, żałobnych szatach zimowego bezruchu. Była świadkiem dawno wybrzmiałych porykiwań sprowadzanych z pastwisk krów i zagubionych w zdziczałym bzie dźwięków weselnej harmonii.
Nieskończoną liczbę razy przerzucała skiby tej kamienistej ziemi, co wiosna i co żniwa licząc na szczęście i dobry byt, które wróble podszyte wiatrem zabierały jesienią na drugi brzeg Wielkiej Rzeki. Setki razy odmierzała statecznym krokiem drogę pod górę, tam gdzie dziś rośnie cabernet, a dawniej cebula i szpinak. Poznała kształty wszystkich kamieni i odciśniętych w nich miliony lat temu istnień.
Zbielałe od prania w balii marzenia powiewały na wietrze rozwieszone na sznurach rozciągniętych w sadzie. Dobrze było słuchać pierwszych śmiechów dzieci, dziś nieobecnych i dalekich.
Pani Wiesia widziała Olbrzymiego Murzyna. Był czarny jak włosy Cygana domokrążcy skupującego złom i ponury jak listopadowa noc pomiędzy życiem a zimą. Czyhał ten Murzyn na lotnisku w Nowym Jorku, gdy pojechała odwiedzić niewidzianego od wojny brata. Czyhał i wrzeszczał na nią w dziwnym języku, wyszarpując paszport. Jej paszport. Nie dała.
Pani Wiesia umie rozmawiać z kurami. Odbiera im ich białe, jajowate, nienarodzone jeszcze dzieci, a one nie mają o to pretensji.
Pani Wiesia ratuje mi życie w skwarne, duszne lipcowe dni, kiedy przycinam oszalałą od nadmiaru wigoru winorośl. Zlany potem, z utraconym poczuciem czasu, zanurzony w wilgotnym tunelu latorośli powoli odpływam w zielone piekło niebytu. Pojawia się znikąd, niesie dzbanek zimnego wiśniowego kompotu i komunikat o porze obiadowej.
Z Ameryki wracała Batorym, a może już Stefanem Batorym. Widziała światła Montrealu, Londynu i  Amsterdamu. Była świadkiem oceanu fałszywych łez wylanych w porcie przez oszukane żony i zdradzonych kochanków. I wie, że najpiękniejsze są światła gwiazd nad Bliskowicami. Nad tą górką, na której jacyś ludzie z Warszawy  posadzili winorośl. Posadzili na polu, które było jej polem, jej codziennym znojem i nadzieją na lepsze jutro.
Pani Wiesia usiadła przy stole i podała gruboszkliste szklanki. W butelce przyczaiło się nasze pierwsze wino. Leśmianowska niepewność wisiała w powietrzu. Zmęczeni pracą w winnicy pijemy.
- Smakuje jak wino. No tak. To jest wino. Dobre - pani Wiesia uśmiecha się, odwraca i traci zainteresowanie tematem. Wydała wyrok i już. Po sprawie.
Zawsze wiedziała, że możliwe są rzeczy dziwne i niepojęte. Od początku, od pierwszego ruchu łopaty kopiącej dołek pod pierwszą sadzonkę wiedziała, że gdzie jak gdzie, ale tutaj wino musi się udać.
Pani Wiesia musi pracować. Bez pracy straciłaby ciekawość świata. A bez ciekawości świata nie ma życia.
Pani Wiesia ma ręce sterane pracą i ciągle silne ramiona. Jak ramiona naszych winorośli, z roku na rok mocniejsze i coraz starsze, coraz bardziej sękate i doświadczone kolejnymi latami życia.
Sto lat, pani Wiesławo.