Chleb

Bywa i tak, że w winnicy jest prawie wszystko zrobione. Prawie. Bo powiedzenie: wszystko – to oczywiste nadużycie. Bywa, że jest piękna pogoda. Winorośl kwitnie obficie, wokoło uśmiechnięci ludzie. Nikt nie dzwoni. Nic nie muszę. Nikt nie czeka na moje pieniądze. Bulgoty z Sejmu nie dochodzą. Błoga letnia cisza.
Ruszam wtedy bez celu w świat. Jadę donikąd. W samochodzie obok mnie Kasia. Przewieszona przez oparcie fotela, z nogami na desce rozdzielczej drzemie odporna na krajobrazy za oknem.
Mamy wino, szukamy chleba. Żeby całość była. Żeby się dopełniło.
Wino jest dobre, pyszne nawet, ale wokół niego pustka na stole. Za to multum aspirujących do kompanii biesiadnej, rekomendowanych przez znajomych, zapełniających reklamy w sklepach ze zdrową żywnością, łasujących w opowieściach wziętych kucharzy chlebopodobnych wyrobów: jakiś czarny gluch na zakwasie, coś suchego i twardego z makiem na wierzchu, zdeformowany kołacz zwany wiejskim z dziwnymi paprochami w środku. Wszystko tradycyjne, oczywiście wiejskie i telewizyjnie przaśne. Zadbane panie z miasta, jedzące wyłącznie chudą polską szynkę (co to?) przeżuwają pestki z dyni. Mielą zębami łupiny słonecznikowe i owsiane wióry wrzucone przez pijaną piekarniczą maszynę do żytniego zakalca. Udają orgiastyczne zadowolenie. Ale naprawdę marzą o bułce. Bezpiecznej kajzerce.
Zatrzymujemy się w radomsko-kieleckich miasteczkach. Ckliwie i bezchlebowo. Południowy skwar wypędził ludzi z ulic. Czytam w przewodniku: Bodzentyn, stolica świętokrzyskiego piekarnictwa. Tralala.
W Opatowie na rynku ściśniętym klasztorem obwieszonym kiczowatymi banerami i nijakimi domkami z epoki wczesnego Gomułki, szukam chleba. Jest, owszem, pieczywo, ale chleba nie ma. Właśnie wyszedł. A był taki cudaczny i nietypowy. Skąd? Z Iwanisk. Skąd?
Ciepło.
Iwaniska to chyba w Rosji. No bo gdzie? Nawigacja. Jadę.
Szczęśliwie zapomniana przez Balcerowicza miejscowość. Kościół na wzgórzu, a u jego podnóża, przy głównej ulicy niepozorny dom. Od frontu sklep z pieczywem, z tyłu piekarnia. Na podwórku stareńki żuk i stos drewnianych szczap.
Cieplej.
W środku półmrok, samotna mucha tłucze się o witrynę. Puste drewniane półki z przegródkami. Obity błyszczącą, białą stalą blat lady niesie na grzbiecie kilka okruszków. Za chwilę wyjdzie Bruno Schulz i wskaże drogę do Drohobycza. Wyczuwam trop, w zakamarkach pamięci budzi się wspomnienie.
Jeszcze cieplej. Gorąco.
Nic dziwnego, na zapleczu palą się olbrzymie polana w wielkim, obłożonym białymi, spękanymi kaflami piecu. Z ławy w kącie czyściutkiej białej izby unosi się jasny tobołek.
Pan Bednarski o twarzy bladej jak nocny księżyc i niebieskich oczach jak dzienne niebo, które te oczy tak rzadko oglądały, staje przede mną w całej swej kruchej okazałości.
– Jest chleb? – pytanie zadawane w wiejskich piekarniach od wieków, wymsknęło mi się z ust.
– A... mam jeden bochenek – pan Bednarski wyciąga z worka po mące pachnący, przepięknie foremny chleb.
Bingo! Trafiony!
Chleb prosto z mojego letniego dzieciństwa, chleb od Wudla, chleb z chrupiącą z wierzchu skórką, szorstką posypką od spodu i cudownie pachnącym wnętrzem. Chleb, który nigdy się nie zestarzał i który czekał na mnie świeżutki tu w Iwaniskach, w piekarni państwa Bednarskich.
Powrót do domu był radosny. Nawet Kasia ocknęła się z letargu i podziwiała barwy gasnącego dnia.
Wieczorem na stole był chleb. Okrągły, pachnący. Krojony w pajdy smarowane masłem, rozsypywał dookoła brązowe, chrupiące iskry.
I było wino. Bliskowicki johanniter J12, czyli rocznik 2012. Pełna symbioza. Zamknęła się pętla. I dopełniło się.
Amen.