Winko
Lubię wino. Lubię szczególnie te wina, o
których nie da się powiedzieć: wielkie. A nade wszystko te, które uniknęły
prestiżowych nagród i nie wspięły się na wysokie półki cenowe. Takie, co nigdy
nie usłyszą ochów i achów snobistycznych krytyków winiarskich. Lubię je – co
nie znaczy, że zawsze mi smakują – za to, że powstały w niepowtarzalnych
okolicznościach przyrody, w jakichś przedziwnych alchemicko-szarlatańskich
przeistoczeniach. Za to, że ktoś się nimi opiekował, dbał o nie i wreszcie miał
odwagę pochwalić się nimi. Że są jedyne w swoim rodzaju, a ich całe jestestwo
zamknięte jest w skończoną i nieodtwarzalną ilość. Dlatego właśnie sam postanowiłem
robić wino.
Każdy
pamięta oczy rodziców szukających potwierdzenia genialności swojej pociechy po
szkolnym występie artystycznym. Takie oczy widziałem u winiarzy w Villany, tak
zerkali mali producenci wina w Toskanii. Takie spojrzenia mają polscy pionierzy
winiarscy. Próbowanie ich win to stawanie pod pręgierzem tych spojrzeń. Dobre?
Ciekawe? Inne niż tamte? Moje, z mojej ręki i mojej ziemi. Więc zostałem
winiarzem. Dlatego postanowiłem robić wino w Bliskowicach i namówiłem do tego
moich przyjaciół. Chcemy, otwierając naszą nową butelkę, niemym spojrzeniem
zapytać: no i jak?
Robert Parker nie przyjedzie nad Wisłę, a
Wojciech Bońkowski nigdy poważnie nie pomyśli o winie z rodzimej winnicy
(napisać, napisze). James Bond nie poprosi w barze o lampkę regenta. Polskiego regenta.
A wino z okolic Sandomierza, smaczniejsze i prawdziwsze od wielu uznanych marek,
nigdy nie podbije stolic tego świata. Ale kolorów jest wiele. Który
najładniejszy? Smaków są tysiące. Który najsmaczniejszy? Gwiazdy, noce,
zapachy... Trzeba się umówić. I wsłuchać w głos z głębi duszy płynący: burgund
– pyszota, toskan – marzenie, bordos – superowy, węgrzyn – jak malina, chilik –
siekiera. A polak?
Dlatego zrobimy wino w Bliskowicach. Jak wszystkie wina tego świata. I jakże inne
niż wszystkie wina tego świata.