Festiwal
– Jakie swoje wina szczególnie pan poleca?
Pytania nie zadał człowiek na co dzień pijący wino ani nikt z tak zwanej branży.
Ten pierwszy, posiadając bardzo ogólną i niezupełnie prawdziwą wiedzę o tym,
jakie dobre wino w Polsce łatwiej zrobić, spróbowałby białego. Ten drugi nie
zadałby takiego pytania, a po prostu, gnany zawodową ciekawością, zdegustował
wszystkie.
– Ja lubię takie łagodne, najlepiej półsłodkie. Może być czerwone albo białe.
Albo takie mieszane.
Pan albo pani uśmiechają się niepewnie. Ściskając w dłoni karnet zielony,
patrzą, jak wszystko zostaje w tyle.
– Hmmm... Dobre. Wie pan, ja kiedyś też takie piłem, przywiozłem z Tunisu,
czerwone. No, ale tamto było mocne. Wino jak się patrzy. Takiego to się chyba
panu nie uda zrobić. Nie ten klimat, prawda?
Nie, takiego nigdy nie zrobię. Jakbym takie
jednak zrobił, natychmiast kazałbym zaorać winnicę i posadzić z powrotem
śliwki.
– Szukam słodkiego. Dlaczego w Polsce nie robicie słodkiego wina? Babcia robiła
takie pyszne wino z porzeczek i agrestu.
Nalewam Caberneta z Bliskowic rocznik 2011. Gość upija łyk. Milczy. Wzrokiem
szuka u mnie odpowiedzi. Mówię:
– Bo w Polsce słodkie wino to raczej oszustwo.
– Jak to? – gość szybko wypija przydziałową miarkę i wyciąga kieliszek po
jeszcze.
– A tak. Jest za mało naturalnego cukru w owocach, żeby starczyło go i na
przerobienie na alkohol, i na posłodzenie. Na szczęście. Tak, wiem, można
dosłodzić, ale przecież wtedy już lepiej iść na całość i zrobić sobie wino z
proszku, z dodatkiem cukru waniliowego i odrobiny kawy z mlekiem.
Facet uśmiecha się, jego towarzyszka prosi o dolewkę. Nie ma kompleksu jego
babci.
Goście przychodzą i odchodzą. Nieśmiało zagadują, ale głównie milczą.
Generalnie boją się pytać, bo pytania ujawniają ich słabą znajomość materii,
ujawniają brak elementarnej wiedzy winiarskiej. Bo nie wiedzą, czego szukają i
czego chcą spróbować. Nie znają swoich upodobań. Nie wiedzą, co im smakuje ani
dlaczego. Niepotrzebnie wstydzą się tej swojej niezawinionej ułomności. Ale
przełamują fale. Wychodzą z cienia piwa, otwierają kubki smakowe przymulone
Jasiem Wędrowniczkiem.
Są i znawcy. Wybitni. Jeżeli nie zagwarantuję im doznań choć w części
zbliżonych do produktu z Toskanii, nawet nie przestudiują etykiety. Wiedzą
wszystko o finiszu, mineralności, starzeniu w młodej beczce, punktach Parkera.
Ale nie wiedzą, po co piją wino.
Są też ludzie środka. Mainstream. Jest ich najwięcej. Są ciekawi. Bywają
zaskoczeni, na ogół pozytywnie. Są intuicyjni, wrażliwi na smaki i zapachy, niezmanierowani.
Troszkę niepewni swego. W przypadkach kontrowersyjnych nie wyrokują, zanim
przełkną, nie wypluwają, zanim naleją kolejną porcję. Są otwarci na wiedzę,
raczej słuchają, niż mówią. Bywają zdziwieni, ale tak wsobnie, przyjaźnie.
Przyjaźnie witają wino w degustacyjnym kieliszku. Dają nadzieję i otuchę.
Utwierdzają. To dla nich warto odkorkować każdą najlepszą flaszkę z Bliskowic.
To oni najprędzej docenią i polubią nasze wina.
Tak sobie rozmyślam, nalewając kolejną porcję karnetowego wina mężczyźnie,
który postanowił przy naszym stoisku zamieszkać, rozmnożyć się i zamienić w
kadź winną. Bo taki też się znalazł w tłumie.
Podczas którejś wizyty na Węgrzech, gdzieś na wsi w okolicach Villany, robiłem zakupy u anonimowego
winiarza. O jego Zweigelcie i Kekoporto milczą przewodniki winiarskie, a Parker
nie poświęcił im ani przecinka. Spytałem go, dla kogo robi swoje wina i co to
znaczy kultura winiarska.
– Widzi pan tych starszych panów na ławce pod sklepem? Mają w szklaneczkach
wino. Teraz białe, bo jest upał i gorąco. Ale po obiedzie wpadną na lampkę
czerwonego. No więc dla nich to robię. To jest kultura winiarska. I potrwa tak
długo, dopóki nie zamienią swojego codziennego winka na kufel z piwem.
W Bliskowicach jest sklep i ławeczka ocieniona drzewami. Panowie dzierżą
butelki z piwem.
Ale w Bliskowicach jest winnica. Teraz trzeba dokonać cudownej przemiany piwa w
wino.