Chmury
Są ludzie, którzy wędrują z chmurami. Tak jest w Bliskowicach. Bezwiednie, mimo woli pojawiają się i znikają w towarzystwie specyficznych tylko dla siebie chmur. Jedni występują z cumulusami, inni z cirrusami, jeszcze inni z białymi obłokami lub takimi, które szorują o drzewa obwisłymi od wody cielskami. Zapamiętuję ich twarze w kontekście zachmurzenia, a każda sytuacja z ich udziałem jest ściśle związana ze stanem nieba. Ludzie ci nie występują podczas bezchmurnej pogody.
Na szczycie wzgórza, w górnej części dzisiejszej parceli Zawadzka, spotkałem Rurkę, człowieka idącego przez życie z białymi barankami. Wspinałem się drogą wzdłuż śliwkowego sadu, który właśnie kupiliśmy z zamiarem wykarczowania i posadzenia winorośli. Było ciepło, cicho i uroczyście. Nikogo nie było w pobliżu. I nagle był. Ćmił taniego, pogniecionego papierosa. Jego wielki, goły, opalony brzuch zakończony pępkiem wysypywał się ze spranych drelichowych spodni. Twarz miał rozjaśnioną słońcem i ciekawością świata. Uśmiechał się, mrużąc oczy do stojących nad nami białych, pierzastych chmur. Zwiastowały pogodę.
– Lubię takie pomysły. Pomogę wam – powiedział, nie patrząc na mnie. Staliśmy obok siebie, zwróceni ku Wiśle błyszczącej w dolinie. Kucnął i przesiewał w palcach okruchy ziemi. I tak było. Pierwsze lata w Bliskowicach to Rurka. Organizował ludzi do sadzenia krzewów, do pielenia i podwiązywania młodych sadzonek. Jeździł ciągnikiem, obserwował liście i szukał najmniejszej plamki mogącej zwiastować chorobę. To Rurka zbierał z nami pierwsze owoce. Skrzynki z winogronami woził swoim starym golfem do winiarni Maćka. Rurka wyszukał najciekawsze pola pod nasadzenia. Wszystkie nasze parcele kupiliśmy dzięki Rurce. Pierwsze moje dwa lata w Bliskowicach to Rurka i czas białych obłoków. Przyszły inne chmury, obłoki odpłynęły na północ, na Puławy. Powędrował z nimi Rurka.
Człowieka z Kosą przyniosły cumulusy z południowego zachodu. Uszczykiwałem właśnie nadmiar wyrastających młodych pędów. Ciężka, niewdzięczna praca. Trzeba oberwać część pędów z wykształconymi już kwiatostanami, aby wzmocnić i zapewnić lepsze warunki reszcie rośliny. Na bezchmurnym niebie stała wysoko kula słońca. Nikogo w pobliżu. Kolejne prostowanie pleców i rzut oka w dół, w stronę wsi. Cumulusy nad Wisłą. Małe i jeszcze nierozbudowane. I wtedy go zobaczyłem. Kosił trawę dla królików. Wyglądał, jakby wyskoczył na chwilę z obrazu Malczewskiego. Stary, chudy, z kilkudniowym siwym zarostem na twarzy, w kapeluszu o obwisłym rondzie. Podniszczona marynarka wisiała jak na strachu na wróble. Był boso. Cumulusów przybywało, wypiętrzały się i na coraz dłużej przykrywały słońce. A on opowiadał. O pierwszych sadach zakładanych w Bliskowicach, o wsłuchiwaniu się w głos ziemi, o gierkowskim pomyśle rozkopania wzgórza i urządzenia kopalni wapienia. O robieniu nalewek z ziół i o przemijaniu. O wielkiej sztafecie upraw: kartofle, cebula, sady wiśniowe, sady jabłkowe, sady śliwkowe, maliny. A teraz widać przyszedł czas na winnice. Było gorąco. Znad lasu przetoczył się grzmot burzy. Cumulusy zbiły się w dużą burzową chmurę. Człowiek z Kosą zniknął. Został po nim wykoszony spłachetek łąki obok. Do dzisiaj pojawia się w moich letnich majakach zawsze wtedy, gdy cumulusy przepoczwarzają się w burzowe czapy.
Sołtys był jak szkwalista, rozciągnięta wiatrem chmura. Pracował szybko. Był z nami, ale jakby obok. Zawsze w biegu i zawsze na chwilę jak te pędzące po niebie płachty. Trwał dwa, trzy dni, najbliższy wyż powodował jego wycofywanie się. Zamykał się wtedy w swoim królestwie, świecie pełnym wydarzeń gwałtownych, pożarów, powodzi, imprez towarzyskich i okolicznościowych, akcji przeróżnych. Wracał z niżami. Aż pewnego razu nie wrócił.
Rysio, od którego kupiliśmy pole, pojawił się w deszczowy dzień. Chmury zaczynały się nisko nad ziemią i nigdzie nie kończyły. Przyprowadził go Rurka. Rysio chciał sprzedać pole, bo potrzebował pieniędzy na wódkę. Był alkoholikiem. Miał psa Cygana, o którego dbał bardziej niż o swój nałóg, walącą się ze starości chałupę, sparaliżowaną matkę w tej chałupce i żałosne wspomnienia o bracie-samobójcy. Przemoczony do cna Rysio pokazywał nam pole, odmierzał krokami w zacinającym deszczu miedzę i głaskał Cygana. Nie lubił pracy fizycznej. Może dlatego, że już nie miał siły pracować. A może nie był do takiej pracy stworzony. Niebo się rozpogodziło, chmury pierzchły rozerwane wschodnim wiatrem. Cygana zastrzelili policjanci, jak zabierali to, co zostało po Rysiu. No i została, mam nadzieję, że na długo, parcela Rysia, z której zbieramy corocznie owoce. Z nich powstaje nasz biały johanniter.
W Bliskowicach widziałem już różne chmury. Ale wiem, że jeszcze zobaczę ich tutaj całe mnóstwo. Mam nadzieję.