Buka

Zwykle przychodzi jedna taka noc, w czasie której umierają liście. Niebo jest wtedy rozgwieżdżone, bezksiężycowe. Nie ma wiatru, chociaż powietrze wolno tasuje się, przesuwa. Jego ciepłe i zimne fale ocierają się o siebie, walczą o terytorium. Lodowaty płaszcz przemieszcza się i zsuwa po zboczu na dół, w stronę zabudowań. Spycha pajęczyny mgieł do zagłębień terenu, do jaru na końcu Wasilewskiej, nad stawy. Wisła znika w białym całunie. Wschodzące słońce wstaje nad lasem. Jego promienie płasko, po czubkach pędów, prześlizgują się po całym zboczu, docierają do najniższych partii winnicy z drugiej strony góry. I wszystko staje się jasne. Niby nic się nie zmieniło, w oddali widać ciągle te same rzędy krzewów. Wyłaniają się z półcieni ustępującej nocy takie jak jeszcze tydzień temu, jak wczoraj. Ale teraz kolory są inne niż w tamte poranki. Paleta zbrunatniała, zszarzała. Nie ma już czasu na trwanie. Barwy gasną. Wczorajsze pełnokrwiste purpury, krzyczące karminy i płonące żółcie przechodzą przyśpieszony proces gaszenia. Umarłe liście wiszą jeszcze niczym niepotrzebne dekoracje, ale każdy ruch powietrza, najmniejszy dotyk powoduje, że bezszelestnie opadają na ziemię. Przypominają ogromne, delikatne, kruche chipsy. Te z nich, które opadły wcześniej w miejsca, gdzie nie dotarły jeszcze promienie słoneczne, pokryły się delikatnym szronem, te ogrzane przedpołudniowym słońcem szurają pod nogami.


Po południu zaczyna wiać. Czubki starych sosen w Czarnym Lesie wykonują łagodne, miarowe skłony. Meksykańska fala w listopadowych Bliskowicach. Na wschodzie, nad Telegrafem, nagle i niespodziewanie niczym indiańscy wojownicy pojawiają się  chmury. Drobne, rozproszone. Nim przekroczą Wisłę i popędzą na zachód w stronę Gór Świętokrzyskich, staną się całkiem duże. Wiatr zrywa liście. Część z nich kurczowo trzyma się zdrewniałych ramion i zostanie tak do pierwszych śnieżyc.

2012-12-22 08.41.27.jpg


Zwykle taka noc przychodzi do Bliskowic w listopadzie. Czasami na początku miesiąca, czasami na końcu. Ale zawsze oznacza to samo: definitywny koniec sezonu w winnicy. Wcześniej, po winobraniu, aż do tej nocy, życie toczy się nadal. Liście asymilują pokarm na zimę, pędy odprowadzają życiodajne soki i drewnieją, pączki z zawiązkami przyszłorocznych latorośli pokrywają się mrozoodporną łuską. W krzewach szukają schronienia biedronki, pająki, żuki i cała masa wszelakich latających i pełzających stworzeń mikroświata winnicy. Teraz wszystko zamarło, skurczyło się i ucichło. Wiadomo, że będzie jeszcze słonecznie. Pani Wiesia mówi o długiej, ciepłej jesieni, a z okolicznych pól dobiega warkot pracujących ciągników, sąsiad wysiewa przedplon poplonu (albo odwrotnie). Ale wszystkie ptasie klucze już przeleciały za Wisłę, winnica już milczy.
Teraz wszyscy skupiają uwagę na winiarni. To tutaj dzieje się i trwa cudowny proces przemienienia, tu jest nasza Kana Galilejska. Tu jest zacisznie, aromatycznie i obiecująco.
Do winnicy nie ma po co iść. Chyba że jest się Piotrem. Piotr wchodzi między rzędy, w zgrabiałych palcach dzierży aparat i robi zdjęcia. A krzewy stają przed nim i potrząsają resztkami liści. Pozują. Są ciągle piękne.