Oui!

Cóż może powiedzieć Włoch zaproszony do wytwórni makaronów w Polsce? Albo Japończyk zaciągnięty do jednej z licznych warszawskich restauracji serwujących sushi? Zapewne to samo, co może powiedzieć Francuz namówiony do odwiedzin polskiej winnicy.
Każdy z nich, w zależności od wychowania i wrodzonej ogłady, zapewne powiedziałby jedno, a pomyślał drugie. W dodatku żaden z nich wcale nie musiałby być miłośnikiem gotowanych kluch, smakoszem robali morskich ani wyedukowanym winomanem, aby wiedzieć, a przede wszystkim intuicyjnie czuć, co w polskiej trawie piszczy.
A z tych trzech wybranych losowo nacji, Francuz niechybnie opatrzyłby swój komentarz najbardziej teatralną mimiką, najmniej wieloznacznym uśmieszkiem i najbardziej nieudolnie wyrażaną wyrozumiałością dla gospodarzy. Bo wszem i wobec przecież wiadome jest, że wino, prawdziwe wino robią we Francji. Owszem, jakieś napoje winopodobne powstają we Włoszech, Hiszpanii i innych peryferyjnych krajach, ale WINO może być tylko francuskie. Tak jak francuski jest Wersal, stosunek do II wojny światowej i wynalazek gilotyny.
Philippe de Givenchy od lat prowadzi w Warszawie, w skromnym lokalu przy ulicy Wilczej sklep z winami. To są wina francuskie. Ortodoksyjne. Garażowe, offowe, butikowe i jakie tam jeszcze. Nie mające żadnych szans na pomieszkanie w tak zwanych sklepach sieciowych. Ale są to przede wszystkim tylko takie wina, które sam Philippe łaskawie jest w stanie pić bez grymasu na twarzy. W tym sklepie nie wolno wymieniać nazwiska Parker, a za pytanie o gatunek użytych do produkcji wina selekcjonowanych drożdży można oberwać batem groźnego spojrzenia. Tzw. muśnięcia drewnem nie są mile widziane. Zero chemii, filtracji, pudru, masek i udawania. Nie smakuje? Dziękuję bardzo. Rozmowa z księżycem? Proszę bardzo. Zagramy pod publiczkę? Dziękuję bardzo. Szukanie trudnej prawdy o terroir? Proszę uprzejmie.
Philippe swoje wina zna lepiej niż powody, dla których je sprzedaje w Polsce. O każdym może opowiadać godzinami. Zanim sprzeda butelkę, każe degustować i z pokorą przyjmuje opinie adeptów. Philippe to fachman pełną gębą i oryginał nawet jak na nieposkromionego Bretończyka przystało.
I ten oto Francuz pewnego słonecznego dnia przeprawił się promem przez Wisłę na jej azjatycką stronę, przeżył flaki wołowe z czerstwą bułką w przydrożnym barze, pomylił plantację malin z jakąś w jego mniemaniu egzotyczną odmianą winorośli, by wreszcie zatrzymać się na wzgórzu w Bliskowicach. Pobył sam na sam z Johanniterem, przeszedł na Regenta, niczym Winnetou podkradł się do Cortisa i Rieslinga. Nic nie powiedział.
Popatrzył na płynącą w dole Wisłę i okoliczne wzgórza. Mars na jego czole powoli znikał.
W winiarni degustował. Kucał, cofał się, przybliżał, spluwał, siorbał i stawał w nagłym bezruchu, niczym zepsuty Citroen. Wreszcie zdecydowanym ruchem zagarnął swoją przemiłą towarzyszkę życia i małego Yana do samochodu i odjechał. Aha, pożegnał się, wcześniej popatrując okiem smakosza na kręcące się pod nogami wiejskie kurczaki.
Nazajutrz poprosił o dostawę do sklepu butelek Johannitera rocznik 2012.
Philippe, człowiek mówiący NIE wielu producentom francuskim (a wino robią przecież Francuzi), zaprosił na półki swojego sklepu wino z Domu Bliskowice.
– Philippe, czy jesteś pewien? – spytałem, dzwoniąc do niego znad kartonu z butelkami.
– Oui! – usłyszałem.