Messi
Coraz więcej postaci wpada w pole grawitacyjne Bliskowic.
Pierwsze lata pionierskich zmagań oklaskiwała garstka miejscowych. Zerkali znad butelek z niedopitym piwem na śmiesznych ludzików z Warszawy wykonujących dziwaczne manewry na przeczesanym wiosennym wiatrem skłonie góry. Parzyli sobie wargi niedopałkami i przyglądali się sadzonkom winorośli – intruzom wśród śliwkowych i jabłoniowych gajów. Czasami, choć rzadko, przerywali prace w polu, zatrzymywali ciągniki i wymieniali zdawkowe uprzejmości. Bywało, że zatrudniali się sezonowo, a co poniektórzy życzliwie pomagali zakotwiczyć się szaleńcom z warszawki w twardej, wiejskiej rzeczywistości. Część z nich to ci, co gonili po niebie obłoki. Dziś są już nieobecni, odeszli z chmurami.
Z każdym sezonem przybywa ciał niebieskich krążących wokół winnicy bliskowickiej. Jedne przelatują niczym komety i giną we wszechświecie wielkich miast. Inne wracają cyklicznie, z urzędowym zacięciem i precyzją sond kosmicznych badają, sprawdzają, udzielają, zakazują i nakazują. Są takie, których magia tego miejsca i zjawisk, które tu zachodzą, wciąga na dłużej. Zostają i tworzą coraz składniej poruszającą się w nowym krajobrazie drużynę. Wszystko zaczyna pasować, akcja staje się płynna i wyniki napawają nadzieją na grę w coraz wyższej lidze.
No i jest z nami Messi. Odpowiada za produkcję wina, czyli za wszystko. Jest pierwszym sędzią i ostatnią wyrocznią. Genialnym samoukiem. Talentem i chodzącą intuicją. A nade wszystko skumulowaną skromnością. Ma tak zwaną rękę do wina. Nawet w trudnym roczniku ze zgrai niezupełnie przygotowanych do imprezy owoców potrafi wycisnąć najlepsze soki i przemienić w pyszne wino.
Nie ma lekko. Oprócz wykonywania obowiązków zawodowych i pracy w Domu Bliskowice, prowadzi własny, wielce udany projekt winiarski. Jest głową rodziny w której, jak to w życiu, zdarzają się jasne i chmurne dni. Cieszy się nimi i frasuje z miną człowieka chadzającego wyłącznie prostymi szlakami.
Czasami się wkurzy, praśnie kiściem winogron o ziemię i splunie ogniem piekielnym. Znika wtedy z pola widzenia i nikt nie wie, gdzie jest. Ale zawsze, gdy inni już gubią członki z zimna i niewygody, gdy myśli grabieją, a nogi są ciężkie od zlepionych brył gliny i nie ma nadziei na skończenie przed nocą, na końcu pola pojawia się lekko pochylona sylwetka. I trwa do zmroku, do pierwszych drobin śniegu.
Messi szaleje w czasie winobrania. Zakrwawiony sokiem bryzgającym z maszyn, z prasy i kipiących kadzi niewiele widzi i słyszy. Ale przecież widzi i słyszy wszystko. Wydaje polecenia i pokazuje palcem. Wieczorem, gdy inni odchodzą do domu, by zdzierać z grzbietów spocone ubrania, gasi światła w winiarni, opiera się o pojemnik z bulgocącym młodym winem i uśmiecha się.
– I powiedz mi, po co to? Na co to wszystko, nie wiesz czasem? – pyta i patrzy niepewnie. Twarz ma czerwoną ze zmęczenia, na policzkach zaschnięte skórki winogron.
– Kto to kupi, kto doceni? – rzuca w głąb kadzi.
– Eee tam, pieprzysz – odpowiada nam echo, gdy próbuję iskierką humoru oświetlić jego spragnione otuchy oblicze.
Czasami boję się, aby nie złapał kontuzji. Jak każdy prezes drużyny z Messim w składzie zmagam się z myślą, czy jakieś złe licho nie złamie mu formy, a bezduszny chochlik nie stępi intuicji. Czy wichury i wielkie śniegi nie zawieją prostych ścieżek, po których chadza zawsze z nieodłączną Marzenką u boku. Wierzę, że w takim przypadku będę umiał zapalić w nocy światło i ruszyć z pomocą.
Stoję na szczycie pola. Drużyna już w szatni, a kibice w domach. Owoce zebrane, winobranie skończone. Prawie noc, czekam na znajomego, aby wracać do Warszawy. Pustka nadchodzącej późnej jesieni wisi nad Bliskowicami. Nikogo i nic już nie ma, nawet wiatru.
I wtedy, gdzieś tam na dole, spomiędzy zabudowań, ktoś rusza w stronę zastygłych rzędów winorośli żeby przekonać się, czy aby na pewno wszystko jest ok. Rzucić jeszcze raz okiem, czy będzie o co grać w przyszłym roku i w latach następnych.