Kosmala 1

Mówili na niego Mag, Wielki Pijak, Księgowy, Pan Dziwak. Gdy w końcu stanąłem przed nim, przedstawił się: Kosmala.
Po raz pierwszy usłyszałem o nim ponad trzydzieści lat temu. Był bohaterem smętnej pieśni śpiewanej przez robotnika leśnego na opuszczonej mazurskiej bindudze. Robotnik ów, słusznie dla swego kaprawego charakteru zwany przez miejscowych Czarnym Grześkiem, grał na zdezelowanej, niegdyś klasowej gitarze. Gwiazdy już przygasały, w Krutyni buszowały szczupaki. Słuchacze spali dookoła ogniska zmożeni tanim polskim owocowym winem. W polowej wędzarni dochodziły ukłusowane wieczorem węgorze.
Struny nie przeszkadzały mu w grze na gitarze, a okoliczności przyrody wzmagały siłę przekazu tej ponuro-wesołej pieśni. Jej tekst i melodia uleciały z mojej pamięci zagłuszone przez szum Warszaw i Berlinów, przez szelest rozmów o pieniądzach i harmider dorosłego życia. Powróciły dopiero ćwierć wieku później. W miejscu odległym od bindugi o setki kilometrów. W krainie zwanej Małopolskim Przełomem Wisły.
Ale możliwe, że pojawił się w moim życiu jeszcze wcześniej. Bo przecież wyławiam go z mroków dzieciństwa, z czasu-nieczasu, gdzie jawa i sen, prawda i baśń mieszają się z obrazami dawno pożegnanych babć. Jego obecność w moich wspomnieniach splata się z  ciepłem kotów i zapachem chleba z cukrem. Opowiadał mi o nim mój dziadek, schorowany wesołek, wieczny fantasta i poszukiwacz zapomnianych ścieżek. Przedzierałem się krok w krok za nim przez zdziczałe chaszcze w drodze nad wodę. On niósł wędki i olbrzymią torbę z prowiantem, a ja pudełko z robakami. On snuł opowieści o życiu i czynach tego człowieka, a ja starałem się zbudować w oparciu o te właśnie zasłyszane prawdy obraz świata, w który najwyraźniej wkrótce miałem wkroczyć. Ale czy tak było?
Potem była przerwa na młodość. Picie wódki i wędrówki po świecie. Pisanie wierszy i czytanie o winie. Smakowanie rieslinga u Fukiera i zgadywanie, z jakiej cysterny i jakiego tankowca było zlewane i z jakim detergentem mieszane. Czasami, bardzo rzadko, ktoś przywoził WINO. Opasane etykietą pełną niejasnych zaklęć i kodów. Inne niż wszystko, co dotychczas próbowałem.
Aż czas się przewalił, a rzecz dokonała.
Pierwsze kroki stawiane na świeżo nabytej ziemi w Bliskowicach doprowadziły mnie do obnażonego gołego brzucha. Brzuch był fragmentem większej całości zwanej  Rurką. W sekundę stało się jasne, że pępek Rurki jest nie tylko jego pępkiem, ale pępkiem tutejszego świata, a sam Rurka ze swoim brzuchem i umyślnie wpasowanym weń pępkiem jest elementem skomplikowanej gry, w której bezwiednie miałem wziąć udział. Jej wynik jest w chwili pisania tych słów zupełnie nieprzewidywalny. Każdy ruch na planszy rozpiętej na tych nadwiślańskich wzgórzach nosi piętno wspomnień z dzieciństwa, smak krutyńskich węgorzy i gorycz pomyłek czasu dorastania. W szumie jasnozielonych liści świeżo posadzonych krzewów winorośli odnalazłem dźwięki pieśni Czarnego Grześka.
Rurka słuchał mojej opowieści o Domu Bliskowice. O planach zbudowania wspaniałej winnicy, pomyśle na robienie świetnego wina. Odpalał kolejnego ćmika i spoglądał w dal, mrucząc od czasu do czasu:
–Taaa... Rozumiem.
A potem wstał z przykuca i z oczami ciągle utkwionymi w zawiślany horyzont powiedział:
– Musimy pojechać do niego. Bez tego to wszystko nie ma sensu.
– OK. Skoro musimy, zróbmy to od razu.
Rurka milczał dłuższą chwilę. Przesiewał w dłoni grudki ziemi zmieszanej z okruchami kredy i zwietrzałego wapienia. Zgasił w palcach niedopałek, a kiepa schował w pudełku z zapałkami. Ciągle nie patrząc na mnie, powiedział:
– Od tego zaczniemy. Pojedziemy do niego. Pan opowie o wszystkim, a on wysłucha, chociaż doskonale zna pańskie plany. Proszę nie pytać, skąd. A potem powie co i jak. Ale wcześniej przedstawi się. Powie, że nazywa się Kosmala. Pan Kosmala.
Rurka spojrzał na mnie uważnie. Staliśmy obok rzędów falującego na wietrze, posadzonego wiosną Caberneta i Regenta.