Rożek
– To kto zjadł cielęcinę? – pytanie zawisło w powietrzu.
Powisiało nad rozgrzanym zboczem, opadło na krzewy i z opóźnieniem dotarło do
uszu pracujących. Nawet nie bardzo wiadomo, kto zadał pytanie.
Ale nie było paniki. Wszyscy wiedzieli, że jedzenia nie zabraknie. Pani Wiesia
zrobiła pierogi ruskie, a z domu przywiozłem cielęce parówki. Jedzone na zimno z
bułką też pięknie komponowały się z naszym białym S&'12. Paniki nie było,
chociaż lekki niepokój jednak pozostał. No bo kto zjadł cielęcinę?
Pod wielkim, rozłożystym orzechem włoskim zawsze mamy piknik wypoczynkowy, o
ile pracujemy akurat na Parceli Dudzińskiej. Tak, jak teraz. W pojemnikach
chłodzi się wino, a w termosie czekają pierożki z młodą cebulką.
Uszczykujemy czubki pędów winorośli. Krzewy mają cały wigor skierować do
młodych szybko rosnących gron. Obniżamy też w ten sposób wysokość zielonego
szpaleru, wpuszczając słońce w międzyrzędzia. Praca jest żmudna i męcząca.
Trzeba kucnąć, oberwać pasierby – takie młode, boczne odrosty zagęszczające
szpaler – a potem zaraz wstać, wyciągnąć wysoko ręce, obciąć sekatorem
wierzchołki latorośli i wyszarpać z zielonego gąszczu. Idziemy pod górę, a
potem w dół. I znowu pod górę i znowu w dół. Każdy obrabia dwa rzędy. Najpierw
są rozmowy, śmiechy. Potem zdania urywają się i milkną. Co chwila ktoś staje,
rozmawia przez telefon. Każdy pracuje w swoim tempie. Coraz częściej spoglądamy
na dół, odliczamy odległość do orzecha, przeliczamy na ilość kucnięć i wspięć
na palce. Jesteśmy głodni i spragnieni. I jednak ciekawi: kto zjadł?
Mam wrażenie, że za moimi plecami, za zieloną ścianą johannitera, coś się
poruszyło. Kucnąłem. Tak jak wtedy, w styczniu. Był mroźny dzień, a mnie
przyszło do głowy wpaść do Bliskowic i zrobić zimowe zdjęcia winnicy. Pole
wyglądało jak biała, nieskalana niczym płachta, na której rozpostarto ciemne
fastrygi zimujących krzewów. Nadchodził wczesny zmierzch. I wtedy usłyszałem
pochrząkiwania. A potem ujrzałem w odległości kilkunastu metrów dziczą rodzinę:
dwie duże świnki i cztery mniejsze. Zajęte rozgrzebywaniem śniegu nie zwracały
na mnie najmniejszej uwagi. Robiły to metodycznie. Podzieliły się na dwa
zespoły: duża świnka i dwie małe. Duża ryła niczym pługiem w zmieszanym z
ziemią śniegu a dwie małe szły obok siebie z tyłu z ryjkami wetkniętymi w
świeżo spulchnioną ziemię. Co chwila duża przystawała, chrząkała energicznie, a
wtedy małe świnki podchodziły bliżej i coś tam wyjadały. Jedna z nich, najmniejsza,
przebiegała pod rusztowaniem i starała się być jednocześnie i w jednym, i w drugim
zespole. I nigdy nie zdążała. Zanim dobiegła – rodzeństwo wyjadało smakołyk. Zwierzęta
starannie omijały krzewy, jakby zdawały sobie sprawę z ich nietykalności. W
pewnej chwili dzicza mama kwiknęła głośniej, odwróciła się i popatrzyła na mnie
maleńkimi, oczywiście świńskimi oczami. Zanim pomyślałem o ucieczce, stada już
nie było. Wpadły do zapuszczonego śliwkowego sadu. Było już prawie ciemno, gdy
przechodząc tamtędy, zauważyłem wydeptany w śniegu krąg, a w jego centrum
ciepłe jeszcze, zwęglone szczapy. Mnóstwo śladów racic i wygniecionego śniegu w
miejscach, gdzie najwidoczniej polegiwały dziki. I nigdzie śladów stóp. Ani
jednego odcisku buta. Wracałem samochodem drogą prowadzącą z grzbietu wzgórz,
poprzez zagajnik w wąwozie, do wioski na dole. Byłem pewny, że widzę ludzkie
sylwetki przemykające w bezlistnym, zaśnieżonym lesie, a za nimi podążające
całkiem blisko stadko ciemnych, zwalistych kul. Sześć dzików. Nikt nikogo nie
gonił, nikt nie uciekał. Zatrzymałem się ale było pusto i cicho.
A teraz słyszę delikatny szelest. I po chwili w przerwie pomiędzy powierzchnią
ziemi a ścianą z liści pojawił się rożek. Jeden kiwający się miarowo sarni rożek.
Znikał co jakiś czas i znów wracał. Koziołek gorliwie podgryzał odrastające od
zdrewniałego pnia winorośli zielone pędy. Ale czemu u licha jeden rożek? A
gdzie drugi? Podniosłem się i ujrzałem parę uszu obracających się niczym
radarowe czasze. Pomiędzy nimi, idealnie pośrodku tkwił rożek. Uszy i rożek znikały,
by pojawić się po chwili w nowym miejscu. Było jasne, że drugiego rożka nie
było. Nigdy. Czar prysł, anioły odleciały, a w oddali stara Pyźlakowa
wrzeszczała na pijanego męża.
Podszedłem do orzecha. Ludzie stali nieco zakłopotani, z niepewnymi uśmieszkami
na twarzy.
– Ktoś zjadł pierożki. I paróweczki. I zniknęła jedna butelka wina. Naszego
wina – pan Jacek stracił gdzieś swój stały uśmieszek. Na wygniecionej trawie
walały się papierki po kiełbaskach i wylizany starannie pusty termos po
pierożkach. Cztery butelki wina tkwiły na swoim miejscu, ale wszyscy widzieli,
że rano było ich pięć.
Najmłodsza – chyba – córka pana Jacka podeszła do mnie i ukradkiem podała
czarną, jedwabną rękawiczkę. Damską.
– Jak się obudziłam, to znalazłam tylko to – wyszeptała.
I znów, chociaż głowy za to nie dam, miałem wrażenie, że daleko, znad Wisły
dobiegają wesołe śmiechy i chichoty, a nad wysokimi łanami nieskoszonych łąk
pojawia się i znika czerwony berecik.